U Todda Haynesa miłość rodzi się z przekroczenia granicy. Tak było w „Carol” czy w „Milorad Pierce”, tak jest i w tym filmie. Pójść za głosem serca to przekroczyć siebie, przekroczyć granice zarysowane przez konwenanse społeczne i ideologie, w tym obyczajowość seksualną czy rasizm. W tej dalekiej od nieba, pruderyjnej i przegniłej społeczności Hartford południowego stanu Connecticut, skrytej pod maską pustej estetyki à la Barbie, granice przekraczają małżonkowie Cathy i Frank Whitakerowie, czarny ogrodnik Dennis, sprzyja im służąca Sybil. Miłość, która otwiera przestrzeń wolności, sprzężona jest tu z estetyką – świetna scena wizyty Dennisa ze swoją córką na wystawie obrazów Picassa i Miro. Dla lokalsów od chwili przekroczenia stają się życiowymi bankrutami. Trudno powiedzieć jakie będą ich dalsze losy, ale jedno jest pewne – zdołali wyjść z klatki, w której siedzą martwi jak wypucowane lalki ludzie, pozbawieni miłości, a przede wszystkim odwagi by się na nią otworzyć. Tej odwagi zabraknie nawet Eleonor (świetnie zagranej przez Patricię Clarkson), zdawałoby się kobiecie wyemancypowanej i mieniącej się najlepszą przyjaciółką Cathy. Okazuje się jednak, że przyjaźń można ocalić tylko wtedy, gdy razem z przyjaciółką przekracza się siebie. Eleonor pozostaje na swoim brzegu i to wystarczy by most został zerwany, jak to się dzieje podczas ich ostatniej rozmowy, kiedy Cathy zaczyna mówić szczerze, jak na przyjaźń przystało, o sobie i Dennisie.